Że pobudki o
8:00, po czterech a czasem niecałych nawet, godzinach snu, są ciężkie – Audrey
wiedziała. Że Colleen wstaje zazwyczaj wyspana i gotowa na harce i piski –
Audrey myślała, że wiedziała. Że są osoby, które potrafią poskromić nawet najbardziej
wyspane czteroletnie dziewczynki – Audrey miała się dopiero dowiedzieć...
Gdy jej oczy
spotkały się z jaskrawym światłem wpadającym przez okno wystawione na jako taki
wschód, doznała szoku świetlnego, podkreślając kilka razy myśl ‘o ile coś
takiego istnieje’. I mniej więcej, gdy wychodziła z tego szoku, usłyszała
zgrzyt widelca po patelni. Jedzenie – pierwsza myśl. Chcą mi spalić kuchnię –
druga myśl. Druga myśl sprawiła, że Audrey nie zważając na ból pleców, twarzy i
łokcia, zerwała się na równe nogi. W kuchni siedziały Bérénice i Colleen. Bérénice
świergotała coś w swoim języku, a czterolatka słuchała z żywym zainteresowaniem.
Obrazek rodem z opery mydlanej. Zapach nieprzyzwoicie nowojorski. Aż nielegalny
spokój...
- Idę do
pracy – powiedziała, opierając głowę o framugę. Colleen przytaknęła delikatnie,
zaglądając do miski, w której Bérénice coś mieszała... W rzeczywistości nie
szła do pracy. Nie miała pracy. Miała twardą głowę, mocne pięści i zakurzone
rękawice bokserskie. Sens jej całego życia. Zarabiała na walkach. Tych
wygranych. Po przegranych ściągali ją z ringu za włosy. Kiedyś. Teraz już nie
przegrywała. Przegrywali ci, którzy mieli coś do stracenia. Ona nie miała.
- Lettre –
szepnęła Bérénice, unosząc wzrok znad patelni i kierując go w stronę końca
blatu. Audrey również tam spojrzała. List. Niewielka koperta. Chuda koperta ze
znajomym wzorem kwiatowym.
- Dasz mi
później opakowanko? – wyszczerzyła się Colleen. Audrey potaknęła, wyciągając
dłoń ku listowi. To były jedyne pamiątki dla Colleen po ojcu. Ojcu, który
dobrowolnie przysyłał ojcowską pomoc zawartą w pliku banknotów. Ale tym razem w
kopercie oprócz dolarów była kartka. Zapisana powściągliwym piórem Nathana.
List o tym, że to koniec pomocy z jego strony. O tym, że wyjeżdża z Kanady i
żeby go nie szukać. O tym, żeby zostać w Ameryce, w Nowym Jorku i żyć jakby nic
się nie stało. Jakby Colleen nie istniała. Jakby on nie istniał. O tym, że nie
wszystko w życiu idzie po naszej myśli, zupełnie jakby dopiero teraz to
zauważył. O tym, że jeśli będzie potrzebna pomoc, on może zabrać Colleen i
odciążyć Audrey. O tym, że każdy zasługuje na takie życie, jakie sobie
wymarzył. Szkoda tylko, że na marzenia było już za późno...
- Qu'est-il
arrivé?
- Idę do
pracy. Za 20 minut masz być gotowa Colleen. – do przedszkola. Ale co w takim
razie zrobić z Bérénice? Z tą było gorzej niż z dzieckiem. Colleen włączała
sobie kreskówki i potrafiła tak przesiedzieć cały dzień, aż do powrotu Audrey.
Bérénice miała 100 pomysłów na minutę. O tym najlepiej świadczyło to śniadanie,
które kończyła przygotowywać. – Colleen. Powiedz Bérénice, żeby została w domu,
aż wrócę.
95th Street.
I w górę. Zaułkami. Chodnikiem, gdzie wyglądała jak jedna z tych kobiet, które
za wszelką cenę chcą schudnąć. Zwykle w tej bieganinie nie było celu. Dziś był.
Dom na ulicy 102. Dokładny adres z tabliczki Bérénice. W sumie były korzyści
odstawienia staruszki na podane miejsce. Święty spokój przede wszystkim. Czysta
satysfakcja. Dom na 102 ulicy. Właściwie nie dom a domek. Z tarasem, ogrodem
i... Jakby opuszczony. Przystanęła, rozejrzała się, zajrzała przez żeliwną
bramę. Zdecydowanie opuszczony. Potem puściła się biegiem w dół ulicy nie
oglądając się za siebie.
Tatuś menda. Zostawić wszystko, olać dziecko, wyjechać, adios biczys.
OdpowiedzUsuńTakże pozdrawiam go serdecznie z siekierką za plecami.
na wspaniałość Twojego stylu brakuje mi słów, a na szukanie nowych brakuje mi czasu (witaminy są takie zajmujące♥)
i w ogóle wielbię.