Bérénice
spacerowała po całym domu, śpiewając Marsyliankę. W kuchni płonęła jajecznica.
Drzwi były nadzwyczaj skrzypiące, a okno ni cholery nie chciało się zamknąć.
Colleen przywędrowała z przedszkola z rozdartą bluzeczką. Nie było obiadu, nie
było porządku i spokoju też miało nie być. Audrey zakasała rękawy i bez słowa
wyminęła piejącą Bérénice. Jajecznica dogorywała. Nie było czego ratować.
- J'irais
pour une promenade. Est-il en Amérique pour des promenades dans l'intégration
de la famille?
- Oui –
wrzasnęła z łazienki Colleen, zapewne nie do końca świadoma tego, co to słowo
oznacza. Bérénice uśmiechnęła się dobrodusznie z zamiarem kontynuowania
wywiadu.
- C'est un
gamin fantastique. Elle a un beau nom. Où est son père?
- Oui –
wrzasnęła ponownie Colleen, za co Audrey była jej wdzięczna. Gdy Bérénice
zbierała się, żeby wymyślić jakieś inne pytanie, którego one na pewno nie
zdołają zrozumieć, Audrey zabrała się za szacowanie strat. Bérénice uniosła
palec, ale że nikt nie zwrócił na to uwagi, obróciła się na pięcie i poszła
dokończyć to, co zaczęła – Marsyliankę. I Audrey była przekonana, że jeżeli
Bérénice zostanie tu jeszcze trochę, Colleen lepiej będzie znała słowa hymnu
Francji niż hymnu USA.
- Co na
obiadek?
- Do tego
zmierzam kochanie. Za 5 minut wracam. Możesz pośpiewać z panią Bérénice, a ja
pobiegnę do sklepu po obiad.
***
Czas. Czas
na niepokonanych duchem. O godzinie duchów. 00:00. Ciche skrzypnięcie drzwi i
wolność. Ta upragniona, niezdefiniowana, ponaglająca do czynu. I noc.
Nieprzebrana, niezjednana, tajemnicza, groźna. Pokłon Johna, pijaka. Tego,
który pamięta o Audrey ilekroć spojrzy w lustro. Potem sprint zaułkami. Tym
razem w dół. Na ulicę 98. Do schowanego za kilkoma bramami, baru. Po zwycięstwo
albo po druzgoczącą porażkę. Po walkę. Po marzenia. Po satysfakcję. Po...
- Spóźniona.
Znowu. Wytłumaczysz mi to?
- Sp...
- Na
zaplecze. W tej chwili. I daruj sobie wyzwiska. Poklniesz po walce.
Sprowadziliśmy ci kogoś ekstra. Zobaczymy ile siły ma dziś Arpi.
-...ierdalaj
– dokończyła z cwanym uśmiechem, zarzucając włosy na ramiona. Była Arpi.
Blizną, która miała się nigdy nie zagoić. Panią tego ringu.
- Rozgrzana?
To walka wieczoru, wiesz o tym. Przyszedł ktoś, kto chciałby cię kupić.
- Kupić?
Mnie kupić?
- Chyba nie
mnie. Spójrz. – wskazał skinieniem głowy młodą podskakującą w miejscu
Amerykankę - Terra. Ma 20 lat. Dwa razy silniejsza od ciebie. Młodsza, szybsza,
brutalniejsza, ładniejsza. Dasz radę. Poćwicz z Ted’em.
Ted ma 19
lat. Jest na zmywaku, ale robi za worek treningowy. Za taką premię każdy by
robił... Ted kuli się gdy Audrey wypowiada jego imię. Spogląda raz na Terrę
skaczącą na skakance, raz na Audrey. Na widok Audrey pochmurnieje. Walka jest
ważna, więc i on dostanie porządnie. Niby tylko w dłonie, ale znowu nie będzie
mógł utrzymać kufla przez trzęsące się ręce i powybijane nadgarstki.
- Problemy?
– spytał, zakładając ochraniacze
- Jeden – warknęła,
nakładając rękawice – W dodatku francuski
- U młodej w
przedszkolu wprowadzili? Choleeera. Nie masz na książki?
- Nie w
przedszkolu. Do domu mi się wprowadził.
- Francuz?
-Francuzka.
- Skąd
wytrzasnęłaś Francuzkę?
- Sama się
wytrzasnęła. Nie gadaj, haruj
Wzrok omiótł
wydzielony skrawek baru. Will uniósł kciuk do góry. Można było zaczynać. Audrey
przyjrzała się swoim rękawicom. Bez urazy, ale zawsze chciała być czarna. Była
prawie pewna, że gdyby była, świat stałby przed nią otworem. Taka Terra. Oni
byli bardziej zwinni, bardziej skoczni. Nosili głowy nisko, bo znali słowo
pokora. Walczyli z całym światem od urodzenia. Byli przez to silni. Silniejsi
niż ci z alabastrową cerą. I mieli takie oczy... Zgubne. Niby łagodne, a igrały
w nich płomyki. Jak teraz, gdy Terra spojrzała w kierunku lampy. Zazdrościła
im.
- Zaczynamy
– Ted skinął głową w kierunku 20-latki. – Powodzenia Arpi.
***
Francuska może wprowadzić się chyba tylko do domu, w którym mieszka kobieta bawiąca się w boks po nocach.
OdpowiedzUsuńA skoro już unikasz nauki to pociągnij to, proszę, bo oryginalność bije na kilometr, a ja lubię oryginalność;D
Pozdrawiam.
[meska-przyjazn]